Obudził
mnie paskudny odór alkoholu, który bezlitośnie drażnił moje
nozdrza. Otworzyłam oczy i czekałam, aż przyzwyczają się do
ciemności. W całym mieszkaniu unosił się dym papierosowy, który
wywołał u mnie kaszel. Powoli zaczęłam odzyskiwać świadomość.
Dźwignęłam się na rękach i usiadłam na skraju materaca.
Wspomnienia wczorajszego wieczoru zalały mój umysł, który
bezskutecznie próbował się przed nimi obronić.
Zobaczyłam,
że drzwi od mieszkania są otwarte. Wtargnęłam do środka i
ujrzałam opustoszałe pomieszczenie. Nie było nic, no prawie nic,
zostały tylko trzy materace. W kącie pokoju leżała dwójka ludzi.
Mimo, iż nie chciałam, żeby ta myśl dotarła do mnie, to
podświadomie wiedziałam, że są to moi rodzice. Ale czy mogłam
ich jeszcze tak nazywać?
Podeszłam
do szczupłej, zniszczonej przez alkohol i papierosy kobiety i
potrząsnęłam nią.
-
Co tu się, do cholery, dzieje? - zapytałam, kiedy ta spojrzała na
mnie nieprzytomnym wzrokiem. Nie oczekiwałam, że odpowie. -
Sprzedaliście wszystko?
-
Wybacz nam, kochanie... - wybełkotała i osunęła się bezwiednie
na zimną posadzkę. Już nawet nie pamiętam, kiedy byli trzeźwi.
Zawsze, kiedy wracałam do domu, znajdywałam ich nieprzytomnych na
podłodze. To mnie przerosło. Nie wiedziałam co mam robić. Gdyby
nie fakt, że nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić o
pomoc, to pewnie więcej by mnie nie zobaczyli. Dla alkoholu
sprzedali wszystko. To przykre, że wystarczy jedna sytuacja, jedna
chwila, żeby zniszczyć człowieka, zepchnąć go na samo dno.
Przytłaczające.
Zabrałam
swój materac i wyszłam do małego pomieszczenia, zwanego niegdyś
moim pokojem. Nie zawsze tu mieszkaliśmy, kiedyś mieliśmy dom.
Rodzice mieli dobrą pracę, w jednej z lepszych firm. Nigdy bym się
nie spodziewała, że wszystko może się tak potoczyć. Nie
pomyślałabym, że jedno zdarzenie zmieni cały nasz dotychczasowy
świat w horror i zepchnie na samo dno.
Opatuliłam
się swoją kurtką i starałam zasnąć, ale odór alkoholu
skutecznie mi to uniemożliwiał. Nie chciałam tu być. Chciałam
zniknąć z tego miejsca i zacząć inne życie. Lepsze życie. Ale
to wszystko wydawało się takie niemożliwe.
W
mieszkaniu nie było już nikogo oprócz mnie.
- No tak, muszą uzupełnić
zapasy. - prychnęłam i opuściłam mieszkanie, w którym można
było znaleźć wyłącznie butelki i puszki po alkoholu.
Nienawidziłam tego miejsca.
Wsiadłam do autobusu i
usiadłam na samym końcu. Z kieszeni wyciągnęłam stare i mocno
zniszczone rękawiczki. Nie były w stanie całkiem uchronić moich
dłoni przed mrozem, ale zawsze to coś. Patrzyłam przez szybę
opustoszałego pojazdu, jak drobne płatki śniegu opadają
niespiesznie na ziemie, tworząc kolejną warstwę białego puchu.
Kiedyś uwielbiałam zimę, zabawy z przyjaciółmi i wieczorne
spacery z rodzicami. Teraz to kolejny powód do smutku. Od trzech lat
nie widziałam w domu choinki, a co dopiero jeżeli chodzi o rodzinną
atmosferę i prezenty. Te dni niczym się nie różnią od innych. Są
tak samo szare i pozbawione radości jak wszystkie.
Wysiadłam
z autobusu i ruszyłam ośnieżonym chodnikiem do miejsca często
odwiedzanego przeze mnie. Laboratorio Espresso Cafe - jedna z kawiarni, w których lubię przebywać. Siadłam
przy małym stoliczku w kącie i przez okno patrzyłam na ludzi.
Wszyscy gdzieś gnają, jedni do pracy, drudzy do szkoły. Na żadnej
z twarzy nie dostrzegałam uśmiechu. Ci ludzie są smutni i
zmęczeni. Przygnębieni przez szarą rzeczywistość. Nie chciałabym
tak żyć. Nie chciałabym gnać i nie mieć czasu by choć na chwilę
stanąć i zwrócić uwagę na otaczający mnie świat.
Dzwoneczek,
który wisiał nad wejściem do lokalu zadzwonił, dając znak, że
przyszedł nowy klient. Spojrzałam na wysokiego mężczyzną. Ubrany
był w biały garnitur i tego samego koloru, elegancki płaszcz. Miał
idealnie ułożone blond włosy i zarost, ale mimo tego wyglądał
bardzo młodo. Nie widziałam go tu nigdy wcześniej, a jestem tu
prawie codziennie. Stwierdziłam, że musi być kimś ważnym, bo
zaraz za nim do kawiarni wszedł postawny mężczyzna ubrany na
czarno, który jak mniemam był jego ochroniarzem. Stanął przy
wejściu i obserwował każdy jego ruch. To było dziwne, zważając
na to, że kawiarnia była pusta. O godzinie siódmej rano, nie było
tu prawie nikogo.
Młody
mężczyzna wziął z lady swoją kawę i rozejrzał się po lokalu.
Zatrzymał swój wzrok na mnie i ruszył w moim kierunku.
-
Dzień dobry - przywitał się, zatrzymując się przy moim
stoliczku. - Czy mógłbym się przysiąść?-o matko! Tylko nie to!
W tej kawiarni jest tyle wolnych stolików, a ten gość chce usiąść
właśnie ze mną!?
-
Tak, oczywiście - odparłam i przeniosłam wzrok na szybę, chcą
przestać myśleć o nieznajomym. Czułam na sobie jego natarczywe
spojrzenie. Jeszcze chwila, a mu coś powiem.
-
Zimno dzisiaj, prawda? - swoim pytaniem wbił mnie w ziemie, co
spowodowało, że spojrzałam na niego. Czy ty pytasz mnie o pogodę?!
- Nienawidzę zimy - spuścił głowę, skupiając swój wzrok na
parującej cieczy.
-
Ja też za nią nie przepadam. - posłałam mu wymuszony uśmiech.
-
Ach, gdzie są moje maniery! - wyglądał na kogoś, kto przypomniał
sobie o czymś bardzo ważnym. - Nazywam się Alan...
Connolly -
wyciągnął swoją dużą dłoń w moją stronę.
-
Lea - podałam mu swoją. Miałam dość tego całego Alana. Był
niesamowicie irytujący. Spojrzał na mnie wyczekująco. O co Ci
chodzi dziwaku?
-
Może coś więcej?-i jeszcze czego!? Widzę Cię pierwszy raz na
oczy i mam Ci się spowiadać? Też mi coś.
-
Proszę Pana... - ubrany na czarno mężczyzna, podszedł do nas. -
...Myślę, że powinniśmy już iść.
-
No tak, dziękuję, Aiden.-wstał od stołu i już miał odejść,
kiedy coś go zatrzymało.-Zapomniałbym, proszę, to moja wizytówka.
Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.-uśmiechnął się lekko,
wyjął z portfela małą karteczką i położył ją na stoliku.
Skinął głową i wyszedł z lokalu.
Wzięłam do ręki wizytówkę,
którą zostawił. Widniał na niej spory napis „Hotels and Clubs
Connolly”, a pod spodem było nazwisko i numer właściciela. Ale
jak to możliwe, żeby tak młody mężczyzna miał już własną
firmę.
Wstałam
z krzesła i ruszyłam do wyjścia, już miałam wyrzucić małą
karteczkę do kosza, kiedy coś mnie powstrzymało. A jeżeli jeszcze
kiedyś mi się ona przyda? Jakiś wewnętrzny głos nakazał włożyć
mi wizytówkę do kieszeni kurtki i wyjść na coraz bardziej
zaludnione ulice Glasgow.
Wolnym krokiem spacerowałam po
Buchanan Street. Ludzie pędzili do sklepów, przygotowując się do
świąt. Prezenty, jedzenie, bombki, choinki. Brakowało mi
rodzinnego ubierania drzewka i przygotowywania wigilii. Wszystko było
teraz takie puste. Bez znaczenia i bez kolorów.
Obok Princes Square zaczęły
zbierać się grupki ludzi. W tym samym budynku został otwarty
kolejny, drogi klub. Tuż przy wejściu stał dyrektor galerii i
młody mężczyzna o blond włosach. Podeszłam bliżej, by mieć
lepszy widok. Cholerny bogacz. Blondyn otworzył drzwi, zapraszając
ludzi do środka. Zatrzymał swój zimny wzrok na mnie, by po chwili
zniknąć w klubie. Pokusa była zbyt duża i moje nogi same zaczęły
iść w stronę wejścia. W ogromnym pomieszczeniu dominowały
odcienie czerwieni i szarości. Przy ścianach poustawiane były
stoły i kanapy. Na środku znajdował się parkiet. Długi bar
ciągnął się przez kilkanaście metrów. Wszędzie migotały
światła i grała spokojna muzyka.
- Znowu się spotykamy- niski
głos dochodził zza moich pleców. Odwróciłam się, by natrafić
na spojrzenie wysokiego chłopaka. Alan. - Skusisz się na kawę? -
szare oczy patrzył wyczekująco. Skinęłam głową, zgadzając się
i ruszyłam za blondynem w stronę innego pomieszczenia.
- Mój gabinet - wyjaśnił. -
Lubię być sam.
Usiadł w fotelu i gestem ręki
wskazał, bym też to zrobiła. Na stoliku stały już dwie filiżanki
z parującą cieczą. Perfidny bogacz, no nie wierzę.
- Wybacz, widziałem Cię przed
klubem i pomyślałem, że miło byłoby, gdybyśmy się poznali.-
cień uśmiechu pojawił się na jego młodej twarzy.
- To Twoje? - zapytałam,
rozglądając się po pomieszczeniu.
- Moje i mojego rodzeństwa -
spochmurniał. - Rodzinny interes.
Usłyszałam kroki i do gabinetu
wszedł mężczyzna, który obserwował mnie przed klubem. Zmierzył
mnie groźnym spojrzeniem i szybkim krokiem podszedł do dużego
biurka. Boże, uspokój się, psycholu. Odwrócił się do nas.
- Jayden Connolly - szorstkość
jego głosu wcale mnie nie zaskoczyła.
- Lea Grant - rzuciłam w stronę
mężczyzny. Obaj patrzyli na mnie, przez co czułam się jeszcze
bardziej niekomfortowo.
- Bracie, powinieneś pojawić
się w domu. Er znów sprawia problemy. - Jayden zwrócił się do
chłopaka, który gniewnie spoglądał na niego i zaciskał szczękę.
Stwierdziłam, że nie darzą się braterską miłością. - Wiesz,
że słucha tylko Ciebie.
Alan zerwał się z miejsca i
skinął na blondyna, który po chwili wyszedł z gabinetu. Poprawił
swój – jak dla mnie idealny – garnitur i podał mi dłoń. Jego
skóra była niesamowicie ciepła, jakby miał gorączkę, ale
postanowiłam to zignorować.
- Zechciałabyś pojechać ze mną
do domu? Sprawy rodzinne wzywają, ale chętnie dokończę kawę, w
innym miejscu. - uśmiechnął się i nareszcie wyglądał na swój
wiek.
- Z miłą chęcią - nie mogłam,
nie odwzajemnić uśmiechu.
Gestem wskazał drugie drzwi,
prowadzące na dwór. Wyszliśmy z tyłu galerii, gdzie stał
wiśniowy Mercedes – Benz 300SL. Matko Bosko, jakie cudo. Gdybym
miała takie auto, to w ogóle bym nim nie jeździła. Cena takiego
samochodu przekracza zwykle 2,5 miliona dolarów. Alan otworzył
przede mną drzwi, a na jego twarzy widniał szeroki uśmiech.
Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się zszokowanej miny. Z
gracją godną pożałowania, wsiadłam do samochodu. Chyba dostałam
zawału. Chłopak usiadł z drugiej strony i odpalił silnik. W co ja
się wpakowałam
Jechaliśmy już dobre
dwadzieścia minut. Znajdowaliśmy się kilka kilometrów za Glasgow.
Blondyn skręcił w wąską dróżkę, wyłożoną kostką brukową.
Zza drzew zaczął się wyłaniać sporych rozmiarów dom.
Powiedziałam dom? Och, byłoby to spore niedomówienie. Powinnam
raczej nazwać go pałacem. Przepiękny budynek zbudowany z czerwonej
cegły. Wyglądał jak z innej epoki. Duże okna i kolumny po obu
stronach drzwi. Alan wysiadł i otworzył mi drzwi. Niezgrabnie
wysiadłam, nadal wpatrując się w posiadłość.
- Gdzie my jesteśmy? -
spojrzałam na niego.
- Miejscowość nazywa się
Bardowie, za domem znajduje się jezioro Bardowie Loch. - ruszył w
stronę wejścia do budynku. Miał tak długie nogi, że musiałam
za nim prawie biec.
Długi hol ciągnął się kilka
metrów i przechodził w sporych rozmiarów salon. W każdym
pomieszczeniu dominowały odcienie szarości i bieli. Wszystko
wydawało się takie stare.
- Ten dom od wieków należy do
mojej rodziny. - wyjaśnił blondyn.
- Piękny - w moim głosie
słychać było tylko zachwyt.
- Prawda? Szkoda tylko, że taki
pusty. - odwrócił się na pięcie i ruszył po szerokich schodach
na górę.
Weszłam do pomieszczenia, które
do złudzenia przypominało gabinet z klubu, z tym że tutaj jedna
ściana była przeszklona. Widać było z niego nieduże jezioro i
pięknie ośnieżoną posiadłość. Z doły dochodziły krzyki, a
chwilę potem do pomieszczenia wpadła młoda dziewczyna. Duże,
niebiesko – zielone oczy spojrzały na mnie zaskoczone. Niejedna
młoda kobieta pozazdrościłaby jej urody.
- Lea, to moja młodsza siostra.
- Alan podszedł do niej i objął opiekuńczo ramieniem.
- Erin Connolly – kolejna twarz
bez wyrazu. Co za rodzinka sztywniaków. Podałam jej dłoń i
odwróciłam, by uciec od natarczywego spojrzenia.
Podeszłam do okna, by nie
słyszeć ich rozmowy. Wolałam skupić się na pięknym widoku.
Śnieg zdążył pokryć już drzewa i trawę pierwszą warstwą.
Delikatny mróz sprawiał, że oszroniona przyroda iskrzyła się w
słońcu jak diamenty. Ile bym dała, by mieszkać w takim miejscu.
By nie czuć codziennie smrodu alkoholu i papierosów. Budzić się w
czystym łóżku i jeść normalne śniadanie z rodziną.
- Przepraszam, za zachowanie
mojego rodzeństwa. Rzadko miewamy gości. - odwróciłam się w
stronę chłopaka, który również obserwował widoki.
- Jest Was trójka?
- Jest jeszcze Logan. Nasz
przybrany brat. - na myśl o chłopaku uśmiechnął się.
Pomyślałam, że darzy go
większym uczuciem niż Jayden'a. Wyobraziłam sobie kolejnego
blondyna z niebieskimi lub zielonymi oczami, ale przecież wcale nie
musiał być do nich podobny. Miałam nadzieję, że charakterem też
nie będzie przypominał swojego przybranego rodzeństwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz