poniedziałek, 5 stycznia 2015

1


       Obudził mnie paskudny odór alkoholu, który bezlitośnie drażnił moje nozdrza. Otworzyłam oczy i czekałam, aż przyzwyczają się do ciemności. W całym mieszkaniu unosił się dym papierosowy, który wywołał u mnie kaszel. Powoli zaczęłam odzyskiwać świadomość. Dźwignęłam się na rękach i usiadłam na skraju materaca. Wspomnienia wczorajszego wieczoru zalały mój umysł, który bezskutecznie próbował się przed nimi obronić.

       Zobaczyłam, że drzwi od mieszkania są otwarte. Wtargnęłam do środka i ujrzałam opustoszałe pomieszczenie. Nie było nic, no prawie nic, zostały tylko trzy materace. W kącie pokoju leżała dwójka ludzi. Mimo, iż nie chciałam, żeby ta myśl dotarła do mnie, to podświadomie wiedziałam, że są to moi rodzice. Ale czy mogłam ich jeszcze tak nazywać?
Podeszłam do szczupłej, zniszczonej przez alkohol i papierosy kobiety i potrząsnęłam nią.
- Co tu się, do cholery, dzieje? - zapytałam, kiedy ta spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Nie oczekiwałam, że odpowie. - Sprzedaliście wszystko?
- Wybacz nam, kochanie... - wybełkotała i osunęła się bezwiednie na zimną posadzkę. Już nawet nie pamiętam, kiedy byli trzeźwi. Zawsze, kiedy wracałam do domu, znajdywałam ich nieprzytomnych na podłodze. To mnie przerosło. Nie wiedziałam co mam robić. Gdyby nie fakt, że nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić o pomoc, to pewnie więcej by mnie nie zobaczyli. Dla alkoholu sprzedali wszystko. To przykre, że wystarczy jedna sytuacja, jedna chwila, żeby zniszczyć człowieka, zepchnąć go na samo dno. Przytłaczające.
       Zabrałam swój materac i wyszłam do małego pomieszczenia, zwanego niegdyś moim pokojem. Nie zawsze tu mieszkaliśmy, kiedyś mieliśmy dom. Rodzice mieli dobrą pracę, w jednej z lepszych firm. Nigdy bym się nie spodziewała, że wszystko może się tak potoczyć. Nie pomyślałabym, że jedno zdarzenie zmieni cały nasz dotychczasowy świat w horror i zepchnie na samo dno.
       Opatuliłam się swoją kurtką i starałam zasnąć, ale odór alkoholu skutecznie mi to uniemożliwiał. Nie chciałam tu być. Chciałam zniknąć z tego miejsca i zacząć inne życie. Lepsze życie. Ale to wszystko wydawało się takie niemożliwe.

       W mieszkaniu nie było już nikogo oprócz mnie.
- No tak, muszą uzupełnić zapasy. - prychnęłam i opuściłam mieszkanie, w którym można było znaleźć wyłącznie butelki i puszki po alkoholu. Nienawidziłam tego miejsca.
       Wsiadłam do autobusu i usiadłam na samym końcu. Z kieszeni wyciągnęłam stare i mocno zniszczone rękawiczki. Nie były w stanie całkiem uchronić moich dłoni przed mrozem, ale zawsze to coś. Patrzyłam przez szybę opustoszałego pojazdu, jak drobne płatki śniegu opadają niespiesznie na ziemie, tworząc kolejną warstwę białego puchu. Kiedyś uwielbiałam zimę, zabawy z przyjaciółmi i wieczorne spacery z rodzicami. Teraz to kolejny powód do smutku. Od trzech lat nie widziałam w domu choinki, a co dopiero jeżeli chodzi o rodzinną atmosferę i prezenty. Te dni niczym się nie różnią od innych. Są tak samo szare i pozbawione radości jak wszystkie.
       Wysiadłam z autobusu i ruszyłam ośnieżonym chodnikiem do miejsca często odwiedzanego przeze mnie. Laboratorio Espresso Cafe - jedna z kawiarni, w których lubię przebywać. Siadłam przy małym stoliczku w kącie i przez okno patrzyłam na ludzi. Wszyscy gdzieś gnają, jedni do pracy, drudzy do szkoły. Na żadnej z twarzy nie dostrzegałam uśmiechu. Ci ludzie są smutni i zmęczeni. Przygnębieni przez szarą rzeczywistość. Nie chciałabym tak żyć. Nie chciałabym gnać i nie mieć czasu by choć na chwilę stanąć i zwrócić uwagę na otaczający mnie świat.
       Dzwoneczek, który wisiał nad wejściem do lokalu zadzwonił, dając znak, że przyszedł nowy klient. Spojrzałam na wysokiego mężczyzną. Ubrany był w biały garnitur i tego samego koloru, elegancki płaszcz. Miał idealnie ułożone blond włosy i zarost, ale mimo tego wyglądał bardzo młodo. Nie widziałam go tu nigdy wcześniej, a jestem tu prawie codziennie. Stwierdziłam, że musi być kimś ważnym, bo zaraz za nim do kawiarni wszedł postawny mężczyzna ubrany na czarno, który jak mniemam był jego ochroniarzem. Stanął przy wejściu i obserwował każdy jego ruch. To było dziwne, zważając na to, że kawiarnia była pusta. O godzinie siódmej rano, nie było tu prawie nikogo.
       Młody mężczyzna wziął z lady swoją kawę i rozejrzał się po lokalu. Zatrzymał swój wzrok na mnie i ruszył w moim kierunku.
- Dzień dobry - przywitał się, zatrzymując się przy moim stoliczku. - Czy mógłbym się przysiąść?-o matko! Tylko nie to! W tej kawiarni jest tyle wolnych stolików, a ten gość chce usiąść właśnie ze mną!?
- Tak, oczywiście - odparłam i przeniosłam wzrok na szybę, chcą przestać myśleć o nieznajomym. Czułam na sobie jego natarczywe spojrzenie. Jeszcze chwila, a mu coś powiem.
- Zimno dzisiaj, prawda? - swoim pytaniem wbił mnie w ziemie, co spowodowało, że spojrzałam na niego. Czy ty pytasz mnie o pogodę?! - Nienawidzę zimy - spuścił głowę, skupiając swój wzrok na parującej cieczy.
- Ja też za nią nie przepadam. - posłałam mu wymuszony uśmiech.
- Ach, gdzie są moje maniery! - wyglądał na kogoś, kto przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym. - Nazywam się Alan... Connolly - wyciągnął swoją dużą dłoń w moją stronę.
- Lea - podałam mu swoją. Miałam dość tego całego Alana. Był niesamowicie irytujący. Spojrzał na mnie wyczekująco. O co Ci chodzi dziwaku?
- Może coś więcej?-i jeszcze czego!? Widzę Cię pierwszy raz na oczy i mam Ci się spowiadać? Też mi coś.
- Proszę Pana... - ubrany na czarno mężczyzna, podszedł do nas. - ...Myślę, że powinniśmy już iść.
- No tak, dziękuję, Aiden.-wstał od stołu i już miał odejść, kiedy coś go zatrzymało.-Zapomniałbym, proszę, to moja wizytówka. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.-uśmiechnął się lekko, wyjął z portfela małą karteczką i położył ją na stoliku. Skinął głową i wyszedł z lokalu.
       Wzięłam do ręki wizytówkę, którą zostawił. Widniał na niej spory napis „Hotels and Clubs Connolly”, a pod spodem było nazwisko i numer właściciela. Ale jak to możliwe, żeby tak młody mężczyzna miał już własną firmę.
       Wstałam z krzesła i ruszyłam do wyjścia, już miałam wyrzucić małą karteczkę do kosza, kiedy coś mnie powstrzymało. A jeżeli jeszcze kiedyś mi się ona przyda? Jakiś wewnętrzny głos nakazał włożyć mi wizytówkę do kieszeni kurtki i wyjść na coraz bardziej zaludnione ulice Glasgow.

       Wolnym krokiem spacerowałam po Buchanan Street. Ludzie pędzili do sklepów, przygotowując się do świąt. Prezenty, jedzenie, bombki, choinki. Brakowało mi rodzinnego ubierania drzewka i przygotowywania wigilii. Wszystko było teraz takie puste. Bez znaczenia i bez kolorów.
       Obok Princes Square zaczęły zbierać się grupki ludzi. W tym samym budynku został otwarty kolejny, drogi klub. Tuż przy wejściu stał dyrektor galerii i młody mężczyzna o blond włosach. Podeszłam bliżej, by mieć lepszy widok. Cholerny bogacz. Blondyn otworzył drzwi, zapraszając ludzi do środka. Zatrzymał swój zimny wzrok na mnie, by po chwili zniknąć w klubie. Pokusa była zbyt duża i moje nogi same zaczęły iść w stronę wejścia. W ogromnym pomieszczeniu dominowały odcienie czerwieni i szarości. Przy ścianach poustawiane były stoły i kanapy. Na środku znajdował się parkiet. Długi bar ciągnął się przez kilkanaście metrów. Wszędzie migotały światła i grała spokojna muzyka.
- Znowu się spotykamy- niski głos dochodził zza moich pleców. Odwróciłam się, by natrafić na spojrzenie wysokiego chłopaka. Alan. - Skusisz się na kawę? - szare oczy patrzył wyczekująco. Skinęłam głową, zgadzając się i ruszyłam za blondynem w stronę innego pomieszczenia.
- Mój gabinet - wyjaśnił. - Lubię być sam.
  Usiadł w fotelu i gestem ręki wskazał, bym też to zrobiła. Na stoliku stały już dwie filiżanki z parującą cieczą. Perfidny bogacz, no nie wierzę.
- Wybacz, widziałem Cię przed klubem i pomyślałem, że miło byłoby, gdybyśmy się poznali.- cień uśmiechu pojawił się na jego młodej twarzy.
- To Twoje? - zapytałam, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Moje i mojego rodzeństwa - spochmurniał. - Rodzinny interes.
  Usłyszałam kroki i do gabinetu wszedł mężczyzna, który obserwował mnie przed klubem. Zmierzył mnie groźnym spojrzeniem i szybkim krokiem podszedł do dużego biurka. Boże, uspokój się, psycholu. Odwrócił się do nas.
- Jayden Connolly - szorstkość jego głosu wcale mnie nie zaskoczyła.
- Lea Grant - rzuciłam w stronę mężczyzny. Obaj patrzyli na mnie, przez co czułam się jeszcze bardziej niekomfortowo.
- Bracie, powinieneś pojawić się w domu. Er znów sprawia problemy. - Jayden zwrócił się do chłopaka, który gniewnie spoglądał na niego i zaciskał szczękę. Stwierdziłam, że nie darzą się braterską miłością. - Wiesz, że słucha tylko Ciebie.
  Alan zerwał się z miejsca i skinął na blondyna, który po chwili wyszedł z gabinetu. Poprawił swój – jak dla mnie idealny – garnitur i podał mi dłoń. Jego skóra była niesamowicie ciepła, jakby miał gorączkę, ale postanowiłam to zignorować.
- Zechciałabyś pojechać ze mną do domu? Sprawy rodzinne wzywają, ale chętnie dokończę kawę, w innym miejscu. - uśmiechnął się i nareszcie wyglądał na swój wiek.
- Z miłą chęcią - nie mogłam, nie odwzajemnić uśmiechu.
  Gestem wskazał drugie drzwi, prowadzące na dwór. Wyszliśmy z tyłu galerii, gdzie stał wiśniowy Mercedes – Benz 300SL. Matko Bosko, jakie cudo. Gdybym miała takie auto, to w ogóle bym nim nie jeździła. Cena takiego samochodu przekracza zwykle 2,5 miliona dolarów. Alan otworzył przede mną drzwi, a na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. Potrząsnęłam głową, chcąc pozbyć się zszokowanej miny. Z gracją godną pożałowania, wsiadłam do samochodu. Chyba dostałam zawału. Chłopak usiadł z drugiej strony i odpalił silnik. W co ja się wpakowałam

       Jechaliśmy już dobre dwadzieścia minut. Znajdowaliśmy się kilka kilometrów za Glasgow. Blondyn skręcił w wąską dróżkę, wyłożoną kostką brukową. Zza drzew zaczął się wyłaniać sporych rozmiarów dom. Powiedziałam dom? Och, byłoby to spore niedomówienie. Powinnam raczej nazwać go pałacem. Przepiękny budynek zbudowany z czerwonej cegły. Wyglądał jak z innej epoki. Duże okna i kolumny po obu stronach drzwi. Alan wysiadł i otworzył mi drzwi. Niezgrabnie wysiadłam, nadal wpatrując się w posiadłość.
- Gdzie my jesteśmy? - spojrzałam na niego.
- Miejscowość nazywa się Bardowie, za domem znajduje się jezioro Bardowie Loch. - ruszył w stronę wejścia do budynku. Miał tak długie nogi, że musiałam za nim prawie biec.
  Długi hol ciągnął się kilka metrów i przechodził w sporych rozmiarów salon. W każdym pomieszczeniu dominowały odcienie szarości i bieli. Wszystko wydawało się takie stare.
- Ten dom od wieków należy do mojej rodziny. - wyjaśnił blondyn.
- Piękny - w moim głosie słychać było tylko zachwyt.
- Prawda? Szkoda tylko, że taki pusty. - odwrócił się na pięcie i ruszył po szerokich schodach na górę.
  Weszłam do pomieszczenia, które do złudzenia przypominało gabinet z klubu, z tym że tutaj jedna ściana była przeszklona. Widać było z niego nieduże jezioro i pięknie ośnieżoną posiadłość. Z doły dochodziły krzyki, a chwilę potem do pomieszczenia wpadła młoda dziewczyna. Duże, niebiesko – zielone oczy spojrzały na mnie zaskoczone. Niejedna młoda kobieta pozazdrościłaby jej urody.
- Lea, to moja młodsza siostra. - Alan podszedł do niej i objął opiekuńczo ramieniem.
- Erin Connolly – kolejna twarz bez wyrazu. Co za rodzinka sztywniaków. Podałam jej dłoń i odwróciłam, by uciec od natarczywego spojrzenia.
  Podeszłam do okna, by nie słyszeć ich rozmowy. Wolałam skupić się na pięknym widoku. Śnieg zdążył pokryć już drzewa i trawę pierwszą warstwą. Delikatny mróz sprawiał, że oszroniona przyroda iskrzyła się w słońcu jak diamenty. Ile bym dała, by mieszkać w takim miejscu. By nie czuć codziennie smrodu alkoholu i papierosów. Budzić się w czystym łóżku i jeść normalne śniadanie z rodziną.
- Przepraszam, za zachowanie mojego rodzeństwa. Rzadko miewamy gości. - odwróciłam się w stronę chłopaka, który również obserwował widoki.
- Jest Was trójka?
- Jest jeszcze Logan. Nasz przybrany brat. - na myśl o chłopaku uśmiechnął się.

  Pomyślałam, że darzy go większym uczuciem niż Jayden'a. Wyobraziłam sobie kolejnego blondyna z niebieskimi lub zielonymi oczami, ale przecież wcale nie musiał być do nich podobny. Miałam nadzieję, że charakterem też nie będzie przypominał swojego przybranego rodzeństwa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz